wtorek, 25 lutego 2014

3. Wrota mroku



Cisza. Przerażająca bezdenna cisza. Gwiazdy i pustynia. Stała nieruchomo spoglądając na swojego przeciwnika, u stóp którego leżał bezwładny Korin.
Boże czy on żyje? Jak mam walczyć z Crogiem? Co robić?! Uciekać? Jak długo będę w stanie biec przez pustynię? Nie wiem w którą stronę uciekać. Korin wiedziałby co robić… Co z nim? Czy on… tysiące myśli przewijały się w ułamku sekundy. Zacisnęła pięści.
Crog zmrużył gniewnie swoje żółte oczy. Ruszył niczym rozjuszony nosorożec. Jego szybkie kroki dudniły głuchym echem. Ogromna pięść uniosła się w powietrzu. Chybił. Ziemianka wykonała szybki unik, teraz w pośpiechu gramoliła się z pisaku.
- Śmieszna istotko twój opór jest nadaremny. – usłyszała tubalny głos Croga.
- Czego chcesz?! – krzyknęła łamiącym się głosem. Odpowiedział jej jedynie gremialny śmiech kosmity. Postanowiła wykorzystać nagły przypływ poczucia humoru swojego przeciwnika i rzuciła się szaleńczym biegiem w głąb pustyni. Wiedziała, że napastnik może posiadać broń palną, która udaremni jej ucieczkę. Musiała jednak próbować. Crog nadal rozbawiony postanowił pobawić się w kotka i myszkę z małą ziemianką. Po raz kolejny usłyszała ciężkie kroki szarżującego Croga.
Jak długo zdołam uciekać? Jak szybki może być Crog? Ile on może wytrzymać? Okropny, złośliwy głos w głowie podpowiadał jej, że wielkolud na pewno jest wytrzymały.
Crog był ciężki i wolniejszy dlatego miała nad nim niewielką przewagę.
Jednak po krótkiej chwili  jej siły były już na wyczerpaniu. Straszliwy ból rozrywał jej płuca, czaszka pękała z wysiłku. Gardło i nos były zdarte od nerwowego oddechu. Kolana zaczęły odmawiać posłuszeństwa, nie mogła złapać tchu. Upadła. Próbowała wstać, z każdym krokiem jednak zakopywała się coraz bardziej w piach. Mięśnie piekły od strasznego wysiłku. Poczuła ciepło na twarzy. Z nosa spływała jej stróżka gorącej krwi.
To już koniec –pomyślała słysząc coraz bliższe kroki wroga. Odwróciła się i spojrzała w okrutne oczy Croga, poirytowanego całą gonitwą.
 Zmiażdżę cię w pył! – wysyczał wściekle kosmita.  

Poddała się. Czekała na falę bólu. Ból jednak nie nadszedł. Pomiędzy sobą, a Crogiem dostrzegła postać, ubraną w czerń. Zdawało jej się, że nieznajomy wyłonił się z pod ziemi lub spadł prosto z nieba. Pojawił się nagle wprawiając w osłupienie Croga jak i ją. Wybił się z ziemi i wykonał nadludzki skok. W mroku mignęło ostrze miecza. Ruchy nowoprzybyłego były płynne i szybkie jak wiatr, trudne do uchwycenia. Czarna postać wylądowała lekko na piachu na mocno ugiętych nogach gotowych do kolejnego skoku.
Zdumiony Crog schował twarz w dłonie. Sam do końca nie wiedział co się stało. Przez ogromne palce sączyła się krew. Crog rozejrzał się dookoła. Po jego czarnej twarzy spływała posoka. Ogromna szrama przechodziła od jego czoła poprzez powiekę, aż do samej żuchwy. Mógł raczej pożegnać się na zawsze ze swoim prawym okiem.
Eva przyjrzała się z uwagą tajemniczej postaci. Jego sposób ubioru oraz niezwykła szybkość i zwinność przywodziły na myśl wojownika ninja i tak też nazwała go w myślach. Nie wiedziała kim był ani po co przybył, w każdym razie nieco oddalił widmo jej śmierci. Crog wydał straszliwy dźwięk, ryk podobny do byka i warkotu silnika. Wpadł w furię.  Zrobił się niezwykle szybki jak na ogromną górę mięsa. Ruszył w stronę nindży wściekle miotając ogromnymi pięściami. Czarny wojownik odskoczył zwinnie z lekkością motyla. Gdy Crog chybił i uderzył pięścią w piach wzbijając ogromną chmurę pyłu, ninja wskoczył zwinnie i przebiegł po jego ramieniu niczym po drabinie. Wyskoczył i celnym kopnięciem ugodził przeciwnika w ranne oko. Odbił się od głowy kosmity wykonując salto do tyłu po czym z gracją wylądował tuż obok Evy.  Crog zawył z bólu. Nie  był jednak łatwym przeciwnikiem. Wstał ponownie niestrudzony i ruszył w ich stronę.
- Porta umbra! – wyszeptał w nieznanym języku czarny wojownik i wtedy stało się coś niesamowitego, przekraczającego granicę logiki.
        Wydawało się że nocne niebo pęka w niektórych miejscach i czerń kosmosu wylewa się na ziemię w postaci czarnych ogromnych kropli, tworząc atramentowe kałuże. Ciecz po chwili zaczynała się kłębić i kotłować tworząc niezwykłe formy. Przybierała wygląd różnych postaci, cały czas przekształcających się i formujących. Niektóre z nich wiły się jak  węże inne starały się przybrać humanoidalne kształty. Pojawiały się stwory o trójkątnych głowach, ciałach chudych jak tyczki i szponach długich jak u strzygi. Postacie były chrome i koślawe niczym porzucone dzieło obłąkanego mistrza.
Evie wydawało się, że te przerażające postacie utkane są z cienia. Biło od nich przeszywające zimno, które spowodowało, że na jej skórze pojawił się szron. Postacie ruszyły chwiejnym krokiem w stronę Croga, przywarły do niego i zaczęły wpełzać po jego kombinezonie.
Olbrzym ciskał się i rozpaczliwie, tworzywo stroju topiło się w miejscach dotkniętych przez zjawy powodując ból.  Wtedy usłyszała.
Usłyszała ich pieśń. Zjawy śpiewały cicho, ich pieśń momentami przemieniała się w szept. Nie znała ich mowy lecz rozumiała treść.
Śpiewały o czasach nim pojawiło się światło z którego wyłonił się wszechświat. Śpiewały o zgasłych gwiazdach i upadkach wielkich cywilizacji. Śpiewały o wojnach, rozpaczy i przerażeniu. Wspominały krew, pożogę oraz zarazę.
Miała wrażenie, że jej serce zatrzymało się na moment, bo doszła do niej prawda, przerażająca prawda. Pośrodku pustyni Kolorado pod gwieździstym niebem tańczyła Śmierć przybierając swe straszne wcielenia.
 Crog słabł, z każdą chwilą. Zjawy wyssały z niego życie. Osunął się na piasek ciężko dysząc. I wtedy gestem dłoni czarna postać odwołała cienie.
Kształty zaczęły ponownie kłębić się, przegrupowywać i zbijać w jedno. Lecz jeden z nich podobny do strzygi nie dołączył do reszty. Niczym szalony pies zerwany ze smyczy rzucił się cwałem przed siebie.
Eva wstrzymała oddech. Wiedziała w jakim kierunku zmierza kreatura. Z rozpaczą ruszyła za zjawą.
- Korin!!!! – krzyczała bezradnie próbując dogonić cień.
Niedaleko płonącego wraku bezwładnie leżał Korin. Cień zmierzał wprost na niego.
Wykonała skok do przodu i złapała upiora za tylną łapę. Myślała, że dłoń przejdzie przez niego jak przez mgłę. To co dotknęła było jednak materialne, wiło się przywodząc na myśl nieprzyjemne skojarzenia. Poczuła ból tysięcy igieł wbijających się w jej skórę oraz uczucie rozrywające czaszkę. Wrzeszczała, nie była a nie w połowie tak silna jak Crog. Dotyk tej upiornej istoty wywoływał straszliwy ból.
W powietrzu zabłyszczało ostrze, które przecięło zjawę w pół. Ta nagle rozpłynęła się w powietrzu i znikła bezpowrotnie.
- Undagh'i wyśledził go ponieważ już nie wiele zostało w nim życia. – usłyszała głos, który przywodził na myśl pęknięcie szkła lub zgrzytanie metalowej bramy. Nad Korinem pochylał się ninja. Dotknął jego szyi. Po czym wstał i wyprostował się. – Jego czas jest policzony, potrzebuje pomocy i wiele szczęścia – odwrócił się w stronę Evy i ściągnął czarny kaptur.
Naprzeciwko niej stał Nourasjanin. Eva nie miała co do tego wątpliwości. Długie szpiczaste uszy, ciemna karnacja. Szare, pochmurne oczy lustrowały spokojnie ziemiankę.
Nourasjanin miał długie czarne włosy, zaplecione w setki cienkich warkoczyków, upiętych w wysokiego kucyka. Na policzkach tuż pod zasinionymi oczami widniały tatuaże, przedstawiające misterne, nieznane symbole. Podobne symbole zdobiły kostki jego dłoni. Momentami mężczyzna wydawał jej się młody, być może w wieku zbliżonym do Korina, innym razem wydawał się jej ogromnie stary i zmęczony prawdopodobnie przez sińce pod oczami i zapadłe policzki. Nie mogła określić jego wieku.
Nagle nad ich głowami rozbłysły światła, zaraz za wojownikiem pojawiły się kolejne. Dziewczyna oślepiona  zasłoniła ręką oczy. Nad nimi unosił się wielki wojskowy śmigłowiec, a dookoła nadjeżdżały wozy pancerne, które w każdym razie należały do ziemskiego wojska.

Z najbliższego pojazdu wyłonili się żołnierze. W zgiełku Eva zauważyła ogromny transporter wojskowy, który już przewoził rannego Croga owiniętego siecią elektryczną. Armia okazała nieco za wiele przezorności z tą siecią, ponieważ kosmita ledwo co żył.
W ich kierunku zbliżyło się kilku żołnierzy. Jeden z nich wystąpił do przodu i zasalutował Nourasjanowi, który odpowiedział mu jedynie smutnym, obojętnym wzrokiem.
Żołnierz omiótł wzrokiem okolicę, rozbity już powoli dogasający trident, nieprzytomnego Korina, zakrwawioną Evę i spokojnego Nourasjanina.
- Znajduje się Pani na strzeżonym terenie sił lądowych Armii Stanów Zjednoczonych. Zostanie Pani  zatrzymana do momentu złożenie wyjaśnień. – wyrecytował z wojskowym drylem mężczyzna w randze sierżanta.
– Na terenie znajduje się ranny cywil, wezwać jednostkę medyczną! Wykonać! Natychmiast! – rzucił w stronę grupki żołnierzy.
- Tak jest! – odpowiedzieli chóralnie i poczęli się uwijać jak mrówki.
- Czy mogę Pana prosić na chwilę osobności. – rzucił w stronę Nourasjanina i odszedł kilka kroków. Wojownik ruszył za nim niespiesznie. Mimo, że oddalili się, wciąż było słychać o czym rozmawiają.
- Co pan tutaj w ogóle robi? – zapytał Nourasjanina.
- Usłyszałem dźwięk silnika tej dziwnej maszyny. – spojrzał w kierunku Yamahy. – Potem ujrzałem eksplozję statku. Dobrze, że byłem w pobliżu ponieważ jego pilot wyszedł bez szwanku.
- A teraz ledwo co żyje! Mam rozumieć, że użył pan swoich diabelskich sztuczek w obecności cywili?! – huknął sierżant.
- Sierżancie cywile, o których wyraża Pan tak głęboką troskę żyją. Chociaż  przyznam, że z jednym z nich nie jest dobrze. Ponad to jak sam Pan stwierdził znajdujemy się na terenie armii, więc ludność nie powinna mieć tutaj w ogóle wstępu, a jeśli już powinna być chroniona przez was w szczególności przed Crogami. – odpowiedział dobitnie, lecz głosem pozbawionym jakichkolwiek emocji.
- Muszę zgłosić doniesienie, że opuścił pan samowolnie teren bazy! – wściekł się sierżant.
- Proszę również uwzględnić w nim, że na terenie pilnie strzeżonym błąkają się przypadkowi cywile oraz Crogowie, zdaje się wasi wrogowie. – odwrócił się tyłem i ruszył przed siebie. Dla niego nie było już o czym rozmawiać.
Evę i Korina rozdzielono. Siedziała teraz w wozie bojowym pośród żołnierzy, którzy przyglądali jej się z ciekawością inni ze współczuciem. To wszystko moja wina! Gdybym nie okłamała ojca…
Don pewnie wściekłby się nie nażarty i nie pozwolił mi nigdzie jechać, siedziałabym teraz nabzdyczona w domu, a Korin byłby zdrowy i bezpieczny.
Kim jest ten przerażający Norasjanin? Co tutaj robi i dlaczego współpracuje z armią?


sobota, 22 lutego 2014

2. Coś się kończy, coś się zaczyna



Czekała w umówionym miejscu. Ubrała się w wygodne jeansy i trampki, wszystkie rzeczy zapakowała do niewielkiego plecaka. Odwołała trening i powiadomiła ojca, że wyjeżdża na weekend ze znajomymi do Kolorado. Czuła, że w połowie mówi prawdę, a w połowie kłamie. Wiedziała jednak, że wyznanie ojcu tego, że spotyka się z Korinem, na którego był niewątpliwie uczulony, może spowodować wybuch bomby.
Czarny motocykl zatrzymał się gwałtownie, kierowca ściągnął kask i uśmiechnął się zawadiacko do dziewczyny. Podeszła bliżej, a on objął ją i przyciągnął. Odgarnął delikatnie rude kosmyki z jej twarzy i pocałował namiętnie. Całował tak jak lubiła mocno i pewnie, a zarazem czule, za każdym razem przyprawiając ją o zawrót głowy.
- Nawet nie wiesz jaka jesteś piękna. – zmrużył psotne oczy. – Wsiadaj! Mamy przed sobą daleką drogę.
- Korin jak udało Ci się w końcu wsiąść wolne? – zapytała  lokując się z tyłu i ubierając kask. – Twojemu ojcu chyba dobrze zrobi kilka dni przerwy ode mnie. 
Eva westchnęła. – Znowu Cię zwolnił? – w duchu upewniła się, że nie mówienie ojcu prawdy było dobrym pomysłem.
- Moje relacje z Donem są burzliwe, ale nie martw się tym skarbie,  jak mawia Bob póki znoszę złote jaja nie muszę się o nic martwić.

Podmuch powietrza pozwalał znieść gorący klimat Kolorado. Słońce już ustąpiło gwieździstemu niebu. 66 droga krajowa wiodąca przez pustynią Kolorado, aż do Arizony była pusta, szczególnie o tej porze. Eva ściągnęła kask i pozwoliła by wiatr pieścił jej włosy. Korin zwolnił nieco i poszedł w jej ślady. Jego kręcone włosy wesoło zatańczyły od podmuchu.  Podziwiali bezkres nieba. Rudowłosa wtuliła się mocniej w jego plecy, czuła na policzku szybkie bicie serca.
- Chcesz pooglądać gwiazdy? – zapytał cicho.
- Przecież cały czas je widać – odparła zdziwiona.
- Owszem, lecz jeśli zjedziemy z autostrady daleko od świateł ujrzysz te, których teraz nie widać. Te najdalsze i najpiękniejsze. - Skinęła głową. Czarna Yamaha zjechała z drogi i mknęła pośród piasków pustyni wzbijając tumany kurzu. Po kilkunastu minutach światła uliczne zostały daleko za nimi. Na niebie zakwitły tysiące gwiazd oświetlając bladym światłem równinę. Patrzyła na niebo tak jakby widziała je po raz pierwszy. Widziała znane konstelacje i samotne migoczące gwiazdy, których nigdy nie było widać w wielkich miastach. Poczuła melancholię, serce rwało jej się w piersi. Pod ogromem wszechświata wydawała się taka malutka i bez znaczenia. Z tęsknotom spojrzała na najdalszą z gwiazd. Gdzieś tam świecą słońca Obana i  Nourasji. – łzy cisnęły się jej do oczu.- To wszystko to przeszłość, która już nigdy nie wróci. Już nie jestem Molly.
Molly umarła wraz z powrotem na Ziemię. Jordan i Aikka również odeszli bezpowrotnie.
– Poczuła ukłucie złości.
Korin przytulił ją do siebie, czuła jego oddech jego ciepło. Coś się kończy coś się zaczyna. Powinnam być wdzięczna za ludzi, którzy stanęli na mojej drodze tutaj na Ziemi. Korin jest tu i teraz, jest prawdziwy i realny, nie jest mrzonką oddaloną o setki lat świetlnych.
- Zrobiłaś się smutna. Co Cię gnębi? – zapytał troskliwie.
- Oj tam jak każda baba rozklejam się na widok gwiazd. – skłamała na poczekaniu.
- Na pewno? Eva czy Ty jesteś szczęśliwa? – sam zdziwił się swoim pytaniem. Spojrzała w jego oczy barwy stalowego, wzburzonego morza. – Korin nawet nie wiesz, jak bardzo… - zmrużyła, oczy. Łzy spłynęły jej po policzkach. Była szczęśliwa, jak nigdy dotąd.
 W niedalekiej odległości pośród mroku coś zamrugało jaskrawo. Spojrzeli na siebie.
– Jak myślisz co to? – zapytała czując się nieco nieswojo.
- Pewnie meteor spadł na ziemię. Chodź zobaczymy! – rzucił Korin i zwinnie wskoczył na Yamahę. Eva usiadała tuż za nim, coś jednak mówiło jej, że to nie meteor i to coś mówiło również, a wręcz krzyczało „Zawróć i uciekaj jak najdalej!” Korin był jednak zbyt uparty, nawet nie zdawał sobie sprawy jak pod wieloma wzglądami był podobny do jej ojca.
Wydawałoby się, że stanęli w dobrym miejscu. Rozejrzeli się dookoła. Nic. Ocean pisaku aż po horyzont, a nad nimi spokojne gwieździste niebo i ani kawałka meteoru. Korin zaczął nerwowo krążyć dookoła motocyklu.
– Przecież nie mogliśmy mieć takiej samej halucynacji obydwoje w jednej chwili! – rzucił rozzłoszczony tym, że coś mu się nie udaje i nerwowo machnął ręką. Uderzył się, a po okolicy rozniosło się metaliczne dudnienie. Z jego dłoni spływała stróżka krwi. Oni jednak nadal nie widzieli nic. Mężczyzna po omacku zaczął przeszukiwać powietrze. Jego dłoń natknęła na opór. Coś stanowiło niewidzialną barierę. Uderzył mocniej, po raz kolejny rozległ się pusty metaliczny dźwięk.
- Korin uważaj! – krzyknęła rudowłosa. Czuła, że będą kłopoty. – Nie wiesz co to jest! Nie podoba mi się to coraz bardziej. A w dodatku jesteśmy samiusieńcy na pustyni! – jego nonszalancja zaczęła ją irytować.
Korin nadal z uporem maniaka majstrował przy niewidzialnym czymś. Nagle powietrze zapulsowało niebieskim światłem, za chwilę jeszcze kilka razy. Niewidzialna zasłona zaczęła słabnąć i odsłaniać to co skrywała przed ich wzrokiem. Nagle gdzieś z niebytu wyłonił się pojazd kosmiczny. Eva widziała już kiedyś takie pojazdy i wiedziała, że nigdy nie wróżą nic dobrego. Tuż przed nimi po środku pustyni w Kolorado, unosił się Trident. Nie zdążyli nawet nad czymkolwiek zastanowić się, gdy ostrze tridentu rozbłysło laserem i nagrzało się do czerwoności.
Pojazd wystrzelił jak z procy ostrzem skierowanym wprost na nich. Wszystko zawirowało, Eva poczuła, że leży twarzą w piasku. Korin powalił ich na ziemię i tylko dzięki temu nadal mieli  głowy na właściwym miejscu. Pojazd zwinnie zawrócił i po raz kolejny ustawił się w ich stronę.
– Szybko do motoru! – Pociągnął ją tak gwałtownie, że nawet nie poczuła gruntu pod nogami. Wskoczyli ciężko na maszynę. Ledwo co zdążyła złapać Korina w pasie, gdy ten poderwał motocykl. Wyciskał z silnika co tylko się dało. Wiedział, że nawet najlepszy motor nie ma szans z pojazdem kosmicznym. Trident podążał za nimi świecąc złowrogo żądłem niczym ogromny owad. Korin zakręcił gwałtownie w lewo, zaraz potem w przeciwnym kierunku. Tarcie opon wyrzucało tumany kurzu w powietrze. Mężczyzna wiedział co musi zrobić, aby walczyć o ich życie. Kilkakrotnie zataczał szalone młynki,  z trudem utrzymując tańczącą maszynę. Kurz i piach oblepiły kokpit tridenta, zasłaniając całkowicie widoczność z jego wnętrza. Wtedy Korin zrzucił Evę gwałtownie z tylnego siedzenia.
– Korin coo….?! – chciała zapytać lądując twardo na piachu.
- Zostań tutaj i błagam Cię nie ruszaj się! – wychrypiał z trudem.
- Ale?!
- Zostań! Tu będziesz bezpieczna, nie pozwolę żeby stała Ci się krzywda. Nie ruszaj się ja odciągnę jego uwagę. Potem uciekaj i nie oglądaj się za siebie. – Obrotem nadgarstków uruchomił silnik wprawiając go w głośny warkot. Eva nie zdążyła nawet zaprotestować. Ruszył, a tuż zanim z piaskowej mgławicy wystrzelił trident. Korin wiedział, że pilot za chwilę uruchomi kamery termowizyjne i wyśledzi go na monitorze i o to właśnie mu chodziło.
Grasz z mistrzem, frajerze! –
wykrzywił usta w paskudnym uśmiechu. Teraz gdy był sam i nie musiał dbać o bezpieczeństwo Evy zapłonęła w nim tak dobrze znana mu dzika brawura. Ponownie zawrócił motocykl i ruszył w kierunku znanym tylko sobie, upewnił się jednak czy trident zdążył go wyśledzić. Stało się wedle jego życzenia, pojazd podążał za nim metr w metr, milimetr w milimetr.
Z wnętrza statku wyłoniły się działa laserowe, co oznaczało, że Korin miał coraz mniej czasu.
– Stary z niejednego gówna mnie wyciągałeś, zrobisz to i teraz. – czule pogłaskał czarną karoserię Yamahy.
Eva również nie należała do tchórzy. Ona również była pilotem i też znała uczucie brawury, które właśnie w niej zakwitło. Nie zamierzała zasypywać gruszek w popiele i chować się jak lis pustynny. Ruszyła dziko przed siebie, podążając śladem opon. Spencer Ty durniu, nie jednego Croga wykończyłam! Nawet nie myśl, że zostawię cię samego! Masz mnie za głupią panienkę ty durniu jeden?! I co do cholery robi tutaj Crog?! Gorączkowała się, wypluwając co chwilę piasek z ust.
Działa wysunęły się czerwieniejąc powoli. Korin skręcił tak gwałtownie, że przewrócił motor i przeturlał się zaraz za nim. Niespodzianka jednak się udała. To nie ze  względu na działa motocyklista wykonał tak   nagły manewr. Trident może był szybszy, ale nie był tak zwrotny jak motor przynajmniej nie tak nisko nad ziemią. Przed pojazdem wyrósł stóg skalny, było już jednak za późno. Trident otarł się burtą o głaz. Posypały się iskry i doszło do niewielkiej eksplozji. Pojazd stracił równowagę i spadł na ziemie gwałtownie odbijając się i koziołkując w powietrzu, by później znowu uderzyć o ziemię z trzaskiem.
Eva usłyszała eksplozję i zobaczyła nieopodal czerwoną łunę pożaru. Pobiegła w tamtym kierunku.
Triden leżał doszczętnie zniszczony otoczony uszkodzonymi odłamkami metalu. W blasku ognia ujrzała Korina, który wygrzebał się właśnie z piasku i próbował podnieść motor. Miał rozciętą brew, był spocony i brudny jak nieboskie stworzenie, ale poza tym wyglądał na zdrowego. Podbiegła do niego i rzuciła mu się na szyję szlochając na całego.
- Nie posłuchałaś mnie, miałaś uciekać…
- Czyś Ty oszalał idioto jak mogłabym Cię zostawić samego! Nigdy więcej tak nie r….. – zamarła.

 Wysoko nad głową Korina rozbłysła para żółtych ślepi. Bardzo złych ślepi.  Mężczyzna wyczytał z wyrazu twarzy swojej ukochanej, że coś jest nie tak. Nie zdążył jednak sprawdzić co, ponieważ ogromna dłoń zacisnęła się wokół niego, uniosła go wysoko nad ziemię. Ostatnie co widział to przerażone oczy Evy, potem poczuł ból.
Crog zacisnął pięść w której trzymał Korina, potem ją rozluźnił. Chłopak opadł bezwładnie na ziemię.
Stała na wprost czterometrowego, wściekłego Croga. Sama. Wysoko nad nią rozciągało się spokojne, gwieździste niebo, dookoła roztaczała się cicha, bezkresna pustynia.


czwartek, 6 lutego 2014

1. Mistrz ekstraklasy



W weekend mnie nie będzie, więc postanowiłam ogarnąć coś jeszcze teraz. W kolejnych notkach więcej Evy, obiecuję. Zapraszam i buziaki :*
----

Przez wielki hangar gwiezdnych ścigaczy niczym rozjuszony byk przedzierał się Don Wei. Rozstawiał bogu ducha winnych pracowników po kątach. Ci starsi stażem, którzy znali humory szefa, schodzili mu z pola widzenia chowając się w najdalszych zakamarkach, gdzie sami szukali sobie co raz to nowszej roboty. Dookoła Dona jak satelita krążył jeden z trenerów.
- Don, przyjacielu przecież wiesz, że wszyscy piloci są tacy sami... – mężczyzna próbował udobruchać właściciela Wei Corporation.
- Nie, Bob! Już podjąłem decyzję! Zwalniam go! – rzucił wściekły Pan Wei.
- Oh, Don. To smarkacze, którym buzuje testosteron, im wyższa liga tym gorzej z nimi. Każdy jest krnąbrny i zadziera nosa. Nie pamiętasz już jak było z Rickiem Thunderboltem? – trener chwytał się każdej argumentacji, która przychodziła mu do głowy.
- Ten to szczególny przypadek! Jest niezdyscyplinowany i dodatkowo ma tendencję do brawury, jakiej nie miał nikt, nawet Rick! A zresztą od samego początku ten facet działa mi na nerwy. Przeklinam dzień, w którym go zatrudniłem. Same z nim problemy. –  nie dawał sobie wytłumaczyć.
- Ale Don! Przecież wiesz że to mistrz ekstraklasy. I co oddasz go konkurencji? Racers Company przyjmie go z otwartymi ramionami. Żaden pilot od czasów Mayi nie generował takich dochodów jak on. Nie możesz zarżnąć kury znoszącej złote jaja, pamiętaj o tym! Don no proszę… - Na dźwięk imienia swojej żony, Don zatrzymał się gwałtownie i zmarszczył brwi. Po chwili niestrudzony ruszył dalej.
Opuścili hangar i znaleźli się na torze wyścigowym. W odległości kilku metrów stał piękny czerwony ścigacz.  Z jego lewego skrzydła wydobywały się kłęby czarnego dymu.
Pilot opuścił kokpit i zwinnie zeskoczył na dół. Zdjął kask i cisnął nim gdzieś niedbale. Mężczyzna był wysoki i szczupły. Charakterystycznym ruchem przeczesał swoje brązowe, niesforne włosy, które sięgały mu do połowy szyi. Rozpiął górę kombinezonu i z wewnętrznej kieszeni wyciągnął paczkę Lucky Strików. Zębami wyjął jednego. Odpalił spokojnie papierosa i począł oglądać zniszczony reaktor. Omawiał coś z tłustym mechanikiem.
- Spencer! – wrzasnął Don Wei. Pilot nawet nie drgnął nadal oglądając uszkodzoną część.
- Spencer! Do cholery mówię do Ciebie! – Don przybierał powoli kolor królewskiej purpury.
Mistrz ekstraklasy westchnął i niespiesznie odwrócił się w stronę Dona. Skrzyżował ręce na piersi i oparł się o gwiezdny ścigacz. – Tak szefie? – zapytał bez emocji.
- Po raz kolejny zniszczyłeś reaktor wart dwa miliony dolców! Jesteś zwolniony! Zabieraj się stąd! – rozkazał Pan Wei.

 Mężczyzna przewrócił oczami i odwrócił się tyłem w stronę szefa, nadal uzgadniał coś z mechanikiem.
- Spencer! Czy ty słyszysz co do Ciebie mówię?! – Don Wei wprost nie mógł nadziwić się bezczelnością pilota.
- Aha. – przytaknął. - Tylko zwalnia mnie Pan średnio raz w tygodniu. Zdążyłem się przyzwyczaić. – rzucił mistrz odganiając ręką kłęby dymu wydobywające się z silnika.
- Tym razem mówię poważnie. – dodał Don, nieco zbity z pantałyku.
- Na poważnie proszę Pana to było już cztery razy. – mężczyzna odwrócił się na moment do przełożonego i obdarzył go szczerym, sympatycznym uśmiechem. Don stracił grunt pod nogami. Postanowił, że uderzy gdzie indziej, zwrócił się więc do trenera.
- Bob to twój podopieczny i jesteś za niego odpowiedzialny! Jeśli jeszcze raz  zniszczy cokolwiek, jeśli zrobi choć jedną ryskę na maszynie wylatuje, a ty razem z nim! Jedną ryskę! Pamiętaj!- Pan Wei obrócił się na pięcie i odszedł zamaszystym krokiem.
- Widzisz Korin co narobiłeś?! Dzięki tobie właśnie trafiłem na czarną listę. Serdecznie Ci dziękuję! – utyskiwał trener.
 - No co Ty Bob? Don to łebski facet, zanim nas wyrzuci przejrzy księgi dochodu i zmieni zdanie. Nie wyrzuca się dobrych pilotów i jeszcze lepszych trenerów. – wyszczerzył zęby i klepnął Boba mocno w ramie, aż tamten się zachwiał.
- Korin czy ty kiedykolwiek możesz być poważny? – westchnął zrezygnowany trener. – Dobra co z tym reaktorem? Trzeba będzie wstawić  nowy, nie? – dodał po chwili.
 – Ta jest! Koło południa będzie już śmigał jak ta lala. – odezwał się mechanik.
- Słyszysz Korin, potem wróć i znowu przećwiczymy krawędź. Tym razem bez brawury! – karcąco spojrzał na pilota.
- Bob, nie mam czasu umówiłem się z Evą. – wyjaśnił Korin.
- Korin! Nie igraj z ogniem, mówiłem Ci tyle razy, ośle! Możesz rozwalić milion reaktorów i zrównać tor wyścigowy z ziemią i być może Don przymknie na to oko, ale jeśli chodzi o jego córkę… Żadna siła we wszechświecie nie uchroni Cię przed jego gniewem. A on w końcu się dowie, że prowadzasz się z Evą. Bądź tego pewien! – Bob usiadł na kole ścigacza i chwycił się za głowę. Don miał rację same z nim problemy. – pomyślał.
- Nie przesadzaj… Eva przecież jest dorosła i sama decyduje o swoim życiu. – wyjaśnił spokojnie i zmiażdżył peta pod butem. – Zresztą dlaczego miałaby go to w ogóle obchodzić? – zapytał zaskoczony.
- Korin, nie wiem czy ty udajesz czy naprawdę jesteś taki głupi?! Dlatego Ci wyjaśnię raz, a dobrze!
Po pierwsze dlatego, że to jego córka, a zrozumieć to możesz jedynie jeśli sam będziesz miał córkę. Pod drugie dlatego, że jesteś od niej dziesięć lat starszy. A po trzecie i najważniejsze Don Cię raczej nie lubi gdybyś nie zdążył zauważyć! – syknął złośliwie trener.
- Lata pracy z Weiem sprawiły, że stałeś się strasznie nerwowy. – Korin wesoło zmrużył oczy i ruszył dziarskim krokiem w stronę hangaru. Był umówiony ze swoją ukochaną i nie mógł pozwolić jej  czekać.

Don padł ciężko na fotel w swoim gabinecie. Westchnął  i potarł skronie. Nie był sam. W pokoju był ktoś jeszcze. Na fotelu naprzeciwko siedział Rick.
 Po felernym wypadku Rick musiał zrezygnować z kariery pilota. W związku z tym, że na Alwasie wykazał się jako dobry trener, został zatrudniony w Wei Corporation właśnie na tym stanowisku, a Eva stała się oficjalnie jego podopieczną. Obydwoje musieli zaczynać wszystko od nowa, jednak dzięki determinacji Ricka i wrodzonemu talentowi Evy, pieli się powoli do przodu. Niedawno awansowali do drugiej ligi. Thunderbolt liczył, że dzięki ciężkiej pracy pod koniec roku może uda dostać się im do pierwszej ligi, a stamtąd droga do ekstraklasy będzie zdecydowanie krótsza.
- Don starzejesz się, nawet nie zauważyłeś, że siedzę w twoim gabinecie. – Rick uśmiechnął się gorzko i spojrzał na swojego przyjaciela.
- Daj spokój. Spencer wpędzi mnie w końcu do grobu. – wychrypiał ciężko Don.
- No tak, cała firma huczy, że zwolniłeś Korina już chyba po raz setny. – Rick wyciągnął się i oparł nogi o biurko szefa. Kiedyś za coś takiego mógł się pożegnać z premiami przez najbliższe pół roku. Odkąd jednak Don i Eva stali się na powrót rodziną, staruszek spuścił z tonu.
- Don jeśli nie potrzebujesz wrażeń mogłeś założyć biuro rachunkowe. Mógłbyś całymi dniami przestawiać księgowymi według swojego widzimisię, ale ty wybrałeś pracę  menagera wyścigowego teamu, więc co się dziwisz.
- Tak Rick, świetnie dolewaj oliwy do ognia. – odciął się Wei.
- O co znowu masz pretensje? A jak było ze mną?  Najpierw rozpieszczasz, wypłacasz taką kasę, że nie wiadomo co z nią zrobić, torujesz drogę do kariery. Potem błyski fleszy, grand prix, najdroższy szampan i modelki. Mówiąc krótko cześć i chwała, a potem się dziwisz, że piloci są rozpuszczenie na dziadowski bicz. Sam tworzysz potwory. Cały Ty! – uśmiechnął się szeroko, Don w końcu się rozchmurzył i również odpowiedział uśmiechem.
- A ty czasem nie powinieneś być na torze z Evą? – zapytał podejrzliwie.
- Eva już w zeszłym tygodniu przełożyła trening. A ja się obijam, więc przyszedłem do Ciebie po ludzku jak do szefa, żebyś coś temu zaradził i znalazł mi robotę.
- Przełożyła? Nic mi o tym nie wspominała. – Pan Wei lekko się zdziwił. – Dobra Rick idź do działu kadr i przynieś mi faktury, muszę zobaczyć ile znowu będzie mnie kosztowała dobra zabawa Pana Spencera. Nie krzyw się, sam chciałeś zajęcia, więc przydaj się do czegoś! – Wydał rozkaz i wbił wzrok w swojego laptopa, był to sygnał dla Ricka, że pora spadać i przestać zawracać gitarę.
- Eh, Don… Don… Eva nie przychodzi, a Spencer akurat dzisiaj urywa się z treningu i leci jak z pieprzem. Coś tu nie gra. – wymruczał pod nosem na odchodne, Pan Wei nawet nie zwrócił na niego uwagi.




sobota, 1 lutego 2014

Prolog



Prolog
Hej! Witam wszystkich obanowców :) Wrzucam moją pierwszą notkę. Wybaczcie, że tak długo to trwało, niestety całymi dniami jestem w pracy i nie mam jak i kiedy pisać. Ciesze się, że powstają nowe blogi w tym temacie, a inne się reaktywują. Niebawem dopisze się do grona waszych czytelników. Proszę was o powiadomienia o waszych nowych notkach. Mam zamiar czytać je w pracy przy okazji udając, że pracuję XD
Dla sprostowania nie jest to kontynuacja mojego starego bloga z new-world-oban.mylog.pl pt. "Oban, historia być może prawdziwa", który niektóre z was czytały. Będzie to nowe opko oczywiście o losach Panny Wei, chociaż przyznam, wplotę niektóre wątki i postaci, które wydają mi się na tyle fajne, że trudno mi się z nimi rozstać.

Tak to tytuł jednego z filmów, zaczerpnęłam go, bo śmiesznie mi się skojarzył. Buziaki i miłej lektury.
Czekam na wasze komentarze i opinie :*

Prolog
 Wielka draka w chińskiej dzielnicy

Śpieszący się przechodnie nie zwracali uwagi na dwie dziewczyny siedzące w kawiarnianym ogródku.
Długowłosa, elegancka blondynka ściągnęła ogromne okulary Gucciego odsłaniając  parę błękitnych oczu. Spojrzała na kwadratową kopertę leżącą między filiżankami kawy, a zakopconą popielniczką.
- To co Evunia? Otwieramy? – zapytała przyjaciółkę.
- Nie mamy wyjścia. – odparła Eva i głośno westchnęła. – Może się zamienimy? – zaproponowała.
Wymieniły się kopertami. Eva przeczytała tłusty druk „ Wyniki matury Samantha Madison”.
- Dobra to raz kozie śmierć. Na trzy, cztery! – trzęsącymi rekami rozerwały papier.
- Sam zdałaś!!! Zdałaś wszystko!!! Same piątki i czwórki!!! – krzyczała. Samantha miała jednak grobową minę.
- Sam nie bądź taka! Mówże do cholery! Nie zdałam, prawda?! – zamarła.
- Panno Wei… muszę stwierdzić… -ciągnęła poważnie, gdy Eva przechodziła nagły atak histerii. – Że bezapelacyjnie jesteś kujonem! Zdałaś wszystko, same piątki! – blondynka parsknęła śmiechem.
- Ty małpo jedna! – rzuciła wściekła Eva i zaczęła okładać przyjaciółkę wynikami matur.
- Kelner! Kelner! Wino najlepsze jakie macie, bo ta pani oszalała z radości! – zawołała głośno Samatha próbując odgonić się od napastliwej koleżanki.

Słońce powoli zmierzchało. Spacerowały wolnym krokiem po miejskim parku. Obydwie zdały świetnie matury, mimo to czuła pustkę. Teraz wszystko się odmieni. Jej przyjaciółka wyjedzie  na kontrakt modelki na Wenus, a ona zostanie na Ziemi. Eva spojrzała na przyjaciółkę. Sam była śliczna jak boginka. Bezprecedensowo była najpiękniejsza kobietą jaką kiedykolwiek widziała. Jej długie blond włosy lśniły w ostatnich promieniach słońca, a błękitne oczy obserwowały świat z pod czarnych firanek rzęs. Samantha była wysoka i szczupła jak łania. Eva westchnęła. Byłoby grzechem gdyby nie została modelką – pomyślała. Wróciła wspomnieniami do dnia, w którym się poznały.
Eva po powrocie z Obana zamieszkała w Kansas, wraz z ojcem. Tego dnia przeprowadzali się do apartamentu w centrum miasta. Okazało się, że ich sąsiedzi z naprzeciwka również co dopiero się wprowadzają. Para słynnych nowojorskich prawników, starła się przekonać swoją naburmuszoną córkę, że Kansas nie jest znowu końcem świata. Dziewczyna cały czas nie dawała za wygraną i ostentacyjnie obrażała się na rodziców robiąc sceny pod drzwiami. Wtedy z windy wysiadła rudowłosa dziewczyna, mozolnie ciągnąc swój bagaż. Ich spojrzenia spotkały się. Można zaryzykować stwierdzeniem, że była to przyjaźń od pierwszego wejrzenia. Okazało się, że były równolatkami. Stały się oparciem dla siebie w tym nowym miejscu zamieszkania.
Sam była również jedyną osobą, która znała sekret Evy, wielki sekret Obana. Potem poszły razem do  ostatniej klasy gimnazjum, a później do liceum. Od tamtego dnia były nierozłączne, lecz to wszystko miało się zmienić.
- Ja też będę z Tobą tęsknić głuptasie. – burknęła Sam, robiąc wszystko by się nie rozpłakać. – Ty przynajmniej zostaniesz tutaj na Ziemi, masz przecież jeszcze ojca i Korina, a ja tam sama jak palec we wszechświecie…
- Korin… prawie zapomniałam! Mieliśmy iść dzisiaj na paradę smoków. Muszę lecieć. – wyjaśniła Eva. - No nie dąsaj się, przecież wiesz jak on uwielbia smoki. – rzuciła za siebie, śpieszno żegnając się z Sam.
- A idźcie do cholery z tymi smokami! – uśmiechnęła się zawadiacko i pomachała biegnącej Evie.

Z okazji smoczego święta już całe China Town przystrojone było czerwonymi lampionami zdobionymi malunkami chińskim smoków. Eva przepychała się przez kłębiące tłumy mieszkańców i turystów. Z daleka słyszała dźwięk wielkich bębnów otwierających paradę, zmierzała właśnie w tamtym kierunku. Przednią szła młoda Azjatka ubrana w tradycyjną chińską tunikę ze stójką pod szyją. Niebieski materiał jej sukni łopotał pomiędzy szybkimi krokami. Dziewczyna obróciła się gwałtownie za siebie spoglądając nieufnie na Evę. Kobieta przyspieszyła cały czas rozglądając się nerwowo dookoła. Evę nieco zdziwiło jej zachowanie, jednak szybko przestała zwracać na nią uwagę, ponieważ zadzwonił jej ojciec. Dzwonił średnio co 15 minut z gratulacjami z okazji zdanej matury. Eva uśmiechnęła się do siebie, cieszyła się, że ma z ojcem tak dobre relacje.
- Tak Tato, naprawdę same piątki. Nie wiem o której będę. Oj dobrze, dobrze. Wypijemy szampana jak wrócę. Ja Ciebie też. Pa! – schowała telefon do kieszeni.
 Odniosła wrażenie, że dookoła zaczyna dziać się coś dziwnego. Azjatka w błękitnej tunice zerwała się biegiem, po jej policzkach płynęły łzy.  Przez tłum turystów przepychało się trzech mężczyzn w czarnych marynarkach, każdy z nich miał okulary przeciwsłoneczne. Przyspieszyli kroku tak by nie zgubić biegnącej dziewczyny. Eva kątem oka uchwyciła że jeden z nich wyciąga coś z kieszeni i unosi dłoń do góry. Zamarła. Wydawało jej się, że czas nagle się zatrzymał. Ten dziwny facet mierzył z broni do uciekającej dziewczyny.
- Uważaj on ma broń! – usłyszała swój własny głos w chwili gdy rzuciła się na napastnikowi na plecy. Powietrze rozdarł huk strzału, gdzieś wysoko posypało się szkło z okien. Zaczęły się wrzaski przerażenia. Ludzie wpadli w histerię, tratując się nawzajem podczas próby ucieczki.
W całym zgiełku Eva uchwyciła wzrokiem dziewczynę w tunice. Ich spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy. – Uciekaj. – powiedziała niemym głosem rudowłosa. Tamta prawdopodobnie zrozumiała z ruchu warg. Zawahała się, obejrzała jeszcze raz na Evę i ruszyła biegiem wraz z uciekającym tłumem.
- Ty idiotko! Ty głupia suko! Zabije Cię! – odgrażał się przewrócony mężczyzna. Był oszołomiony i dopiero teraz dotarło do niego że chybił. Rudowłosa usłyszała metaliczny brzęk koło ucha. Spojrzała prosto w lufę rewolweru.
- No wstawaj mała! – usłyszała polecenie drugiego gangstera. Poczuła jak zimna stal dotyka jej skroni.
- Rusz dupę! Ogłuchłaś?! – rzucił niecierpliwie. Wstała powoli na chwiejnych nogach. Więc tak wygląda śmierć. Czy jest bolesna? – myśli kotłowały jej się w głowie.
-Przejście! Przejście dla smoka! – usłyszała nagle gdzieś za sobą. Gangsterzy odwrócili się gwałtownie. W przeciwnym kierunku do uciekającego tłumu,przepychał się ogromy smok, a raczej kukła smoka.  Para nóg niosąca potężny smoczy łeb, potykała się co chwilę niezgrabnie o długi materiałowy grzbiet zwierzęcia.
- Jazda stąd! – krzyknął zdezorientowany zbir i wymierzył lufę między groźne oczy smoka.
- Przecież dla Chińczyków smoki są święte! – usłyszeli oburzony głos dochodzący spod ogromnego, czerwonego łba kukły. Nagle łeb wyleciał wysoko w górę, a wszystko dookoła okryło się materiałem tworzącym tułów kukły. Ktoś zatkał jej usta dłonią i gwałtownie porwał do przodu. Z tyłu gangsterzy wciąż gramolili się pod zwałami materiału. Spojrzała na swojego wybawcę.
- Korin! – westchnęła z ulgą i rzuciła mu się na szyję.
- Ciiicho. – przyłożył palec do ust i szybko pociągnął ją w najbliższą przecznicę. Biegli tak dobrą chwilę, aż znaleźli się poza chińską dzielnicą. Korin podszedł do swojego czarnego ścigacza i oparł się na nim ciężko dysząc. – Spuściłem Cię tylko na chwilę z oczu, a Ty zdążyłaś wpakować się w utarczki z chińską mafią. Co za kobieta!  – uśmiechnął się do niej. – Jak się w to w ogóle wpakowałaś?
- Dziewczyna w niebieskiej sukience… ona uciekała… a oni chcieli ją zastrzelić. – zaczęła nerwowo wyjaśniać.
- A ty masz dobre serduszko i musiałaś ruszyć jej na ratunek nadstawiając własny tyłek  – przyciągnął ją i mocno przytulił.
- Korin… ja… gdyby nie ty… - zaczęła.
- Już dobrze jestem przy tobie rudzielcu.
Spojrzała w jego szare oczy, w oczy które kochała odkąd je po raz pierwszy ujrzała.
Mogła by przysiąc, że w ich głębi tańczyły chochliki zawsze gotowe by coś spsocić. Pocałował ją delikatnie.
- Wsiadaj, musimy spadać stąd jak najdalej. Podwiozę Cię do domu, twój staruszek już pewnie przebiera nogami. – objęła go mocno w pasie, kiedy odpalił motor. – Matura zdana? – zapytał nim poderwał maszynę.